Emocje związane z Adata SE800 to prawdziwy recenzencki roller-coaster. Zaczęło się od propozycji ze strony Adata, czy nie zechciałbym przetestować przenośnego dysku USB. Nie ukrywam, że zgodziłem się trochę przez grzeczność, bo cóż ciekawego może być w takim akcesorium. No dobrze – jest wykonany w technologii SSD, to powinien być szybszy niż dyski tradycyjne, a w gratisie dostajemy odporność na uderzenia i pewnie też nieduże gabaryty.
Z drugiej strony pendrive o pojemności 1TB kosztuje podobnie co SE800, a jest mniejszy (więc łatwiej zgubić), z kolei dyski tradycyjne można kupić za ułamek kwoty jaką mielibyśmy przeznaczyć na SE800. Słowem nie widziałem nic atrakcyjnego w tym dysku. Dopóki nie zacząłem go używać. Zgoda 1TB w przypadku plików multimedialnych to nie jest jakaś imponująca wielkość. Ale zwykle gdy musimy przenieść projekt z jednego komputera na drugi najwygodniejszym sposobem na przeniesienie kilkudziesięciu gigabajtów jest dysk zewnętrzny. Parę razy byłem sytuacji w której nagrywałem filmy w zewnętrznym studio i na koniec warto zabrać wszystkie pliki ze sobą – choćby zgrać ścieżki z konsoli realizacyjnej. Jeeejuńciu jaki SE800 jest szybki. OK można kupić pendrive 1TB, można kupić dysk tradycyjny 5TB, ale żaden z nich nawet nie zbliży się do wydajności SE800. W komputerze do którego podłączałem SE800 musiał być naprawę kozacki system plików, żeby SE800 dostawał zadyszki, bo ten dysk w szczytach wydajności był w stanie przyjąć dane z prędkością 600 MB/s. Sześćset megabajtów na sekundę! Średnia prędkość transferu wynosiła z dobrych maszyn 350-450 MB/s. Zgranie 100GB danych to mniej niż 5 minut! Dyski tradycyjne przyjmują dane siedem do dziesięciu razy wolniej, pendrajwy podobnie (bo zwykle mają tanie kontrolery USB). Wyobraźcie sobie scenę z filmu szpiegowskiego, gdzie bohater zgrywa dane z komputera wrogiej organizacji a do drzwi już biegną siepacze tejże organizacji żeby dać się efektownie poszatkować dzielnemu bohaterowi. No więc James Bond, albo Ethan Hunt dysponujący SE800 zmyłby się, zanim zdążyliby dobiec i w filmie byłoby o jedną scenę jatki mniej. Normalnie pokochałem ten dysk za jego wydajność i od tego momentu zaczęliśmy wszędzie jeździć razem.
Ale jak to w każdej historii romantycznej po pierwszym zejściu się kochanków coś musiało się zepsuć. Zaczęło się niewinnie. Dysk nie chciał działać w niektórych portach komputera, a w części z nich komputer zgłaszał „nie rozpoznano urządzenia”. Czasem restart pomagał, czasem nie. Zacząłem szukać winnych, oczywiście na pierwszy ogień poszedł Bill Gates z jego Windowsami (tak, wiem, już dawno tym się nie zajmuje). Przestudiowałem setki stron z informacjami dlaczego USB 3.1 nie działa w Windows. Zaktualizowałem wszystkie możliwe sterowniki na wszystkich możliwych komputerach. Nie pomogło. Dysk nie pokazywał się w części portów, w innych wprawdzie działał, ale z prędkością do 50MB/s co było cieniem pierwotnej wydajności.
Kolejnym podejrzanym był kabel USB-C. Dzięki temu dowiedziałem się, że choć sama wtyczka USB-C jest zgrabna, mała, wygodna i symetryczna (zawsze pasuje do portu, nie musimy obracać kabla), to to co jest za wtyczką wcale nie musi działać jakbyśmy chcieli. Po pierwsze kabel może być typu USB 2.0 (co ogranicza prędkość), może służyć do przesyłania obrazu DisplayPort lub HDMI, może też być zgodny ze standardem Thunderbolt albo służyć do ładowania urządzeń (np. laptopa z monitora, czy telefonu). Co gorsza teoretycznie powinien mieć oznaczenia do czego służy, a w praktyce nic z tych rzeczy. Mało tego – wtyczka sama w sobie jest symetryczna, ale czasem (w zależności od konstrukcji kabla) prędkość transmisji zależy od tego jak podłączyliśmy kabel do komputera i czasem obrót wtyczki o 180 stopni zwiększa wydajność przesyłania danych. Słowem wolna amerykanka i gąszcz problemów.
Po wydaniu fortuny na różne kable ostatecznie stwierdziłem, że to nie wina kabla, bo inne urządzenia z portami USB-C działały prawidłowo. Kontakt z Adatą utwierdził mnie w tym przekonaniu – drugi egzemplarz działał bez zarzutu (z wszystkimi kablami, jakie kupiłem). W wadliwym prawdopodobnie uszkodzeniu uległ kontroler USB 3.1. Na plus należy dodać, że działał w trybie USB 2.0, więc nawet gdy ulegnie uszkodzeniu, przynajmniej „odda” dane na nim zgromadzone, zanim wyślemy go do serwisu na naprawę(wymianę) gwarancyjną.
Dla porządku dodam, że dysk jest w obudowie klasy IP68 więc może wpaść do wody, nie straszny mu również kurz czy piasek. Ponieważ to dysk SSD jest też odporny na upadki z dowolnej wysokości. Nie jest to urządzenie do trzymania kopii zapasowych, ale jest idealne do przegrywania plików multimedialnych i przenoszenia między komputerami. On naprawdę ułatwia życie, polecam szczerze.
Brak komentarzy do "Adata ES800 – raany, ale to szybkie!"