Fotowyprawa Namibia 2019 za nami, poniżej relacja z wyjazdu spisywana na żywo (i zamieszczana w miarę dostępu do internetu, z czym łatwo nie było). Miłej czytania i oglądania! 🙂
Fotowyprawa Namibia: relację rozpoczynamy (ale nie wiemy, kiedy będzie ciąg dalszy)
Po drobnych komplikacjach dotarliśmy do Namibii. Komplikacje polegały na tym, że samolot, którym mieliśmy lecieć do Wiednia, został odwołany, więc przez Zurych, a później Johannesburg zamiast Addis Abeby dotarliśmy do Windhouk. Część grupy stolicę RPA pokonała sprawnym transferem, ale większość musiała odebrać w Johannesburgu bagaż i nadać go z powrotem, za co w nagrodę dostaliśmy wizę do RPA ważną miesiąc. I od razu podstemplowaną pieczęcią głoszącą, że w dniu wydaniu wizy opuściliśmy RPA. Jeszcze ciekawszą i dłuższą podróż miała walizka jednego z uczestników fotowyprawy, która dogoniła nas dzień później.
Campy i lodge
Z Windhouk ruszyliśmy szybko na południe, w stronę granicy z RPA. Później zawrócimy, miniemy stolicę i pojedziemy pod północną granicę Namibii. Jeżdżenia jest sporo, stąd prawie każdy nocleg mamy w innym miejscu. Noclegi przeważnie mamy w lodge’ach, a tam, gdzie lodge’y nie ma, śpimy na campach. Różnica między tymi formami noclegu jest dość istotna, zwłaszcza dla fotografów. Lodge to domki z łazienkami w pokojach, łóżka, pościel, serwowane na miejscu posiłki i po kilka gniazdek elektrycznych w każdym pokoju. Campy zaś to namioty rozbijane przez jadącą z nami obsługę, śpiwory na łóżkach i stojące gdzieniegdzie słupki z pojedynczymi gniazdkami elektrycznymi. Nawet przy zastosowaniu rozgałęźników, listew i przejściówek takie gniazdka na słupkach to nie jest dużo jak na grupę fotograficzną. Na relację pisaną z campu nie ma więc dużych szans – priorytet ma ładowanie akumulatorów i telefonów, a nie podłączanie notebooka. Zresztą, wysłanie relacji z lodge’y też nie jest łatwe.
Internet na brzegu pustyni Namib
Z dostępem do internetu w Namibii nie ma problemu. Problem jest z jego przepustowością. Kartę SIM do telefonu wraz z doładowaniem obejmującym 3 GB transferu danych przez tydzień można kupić za 89 dolarów namibijskich, czyli ok. 23 zł. Cóż z tego, skoro poza stolicą i centrami większych miast dostępny jest tylko protokół Edge (czyli dane czołgają się w tempie kilku kilobajtów na sekundę – w porywach i z górki). Można w ten sposób pogadać z użyciem komunikatora (i szybkością telegramu), ale zdjęcia trudno w ten sposób przepchnąć. Wi-fi w lodge’ach, które znajdują się w pięknym środku bezludzia, też oczywiście bazują na internecie komórkowym, więc wcale nie oferują większej przepustowości niż smarfton. Ktoś tu powinien przysłać menedżerów Adobe odpowiedzialnych za pomysł trzymania zdjęć w chmurze – powinni tu siedzieć aż dadzą radę zamówić sobie ewakuację, przez internet oczywiście.
Plac zabaw dla gigantów
Jak już wytłumaczyłem się z powodów, dla których relacja z fotowyprawy do Namibii będzie wysyłana listem zamkniętym w butelce wrzuconej oceanu przy Wybrzeżu Szkieletów, to została mi jeszcze szansa na transmisję w stylu „szkoda, że Państwo tego nie widzą”. Pierwszy nocleg po przyjeździe miał być po prostu noclegiem, ale pod lodge podeszły najpierw gazele oryksy, a chwilę później nosorożec z młodym. Była to już ciemna noc, ale nosorożce podeszły na jakieś 30 metrów od jadalni, więc wszyscy mieliśmy ćwiczenia pod hasłem: „fotografujemy na jakichś absurdalnych wartościach ISO przy świetle energooszczędnej latarni”.
Następnego dnia, po długim przejeździe wzdłuż pustyni Namib, zatrzymaliśmy się na nocleg w lesie drzew kołczanowych. Na wieczór była sesja na tzw. Giant’s Playground („Plac zabaw giganta”) – rozległym obszarze, gdzie potężne bloki skalne poukładane są w piramidki i wieże, całkiem jakby kiedyś bawiło się tu spore i mocarne dziecko. Później odbyła się nocna sesja z niebem pełnym gwiazd, a wschód słońca przywitaliśmy w lesie kołczanowym.
Ciąg dalszy z pewnością nastąpi, może nawet uda się dołączyć jakieś zdjęcia.
Wielki Kanion Rybnej Rzeki
Po wschodzie słońca wśród drzew kołczanowych jedziemy dalej na południe. Blisko granicy z RPA leży największy kanion Afryki i drugi największy kanion na Ziemi – Fish River Canion. Pół kilometra głębokości i całkiem spory obszar pozwala odbyć krótką wycieczkę – zejście, tydzień marszu i wyjście na górę. Brzmi kusząco? Zastanawialiśmy się, ale tym razem wybraliśmy nieco bardziej powierzchowny wariant poznawania Kanionu Rybnej Rzeki.
Na krawędzi Kanionu
Przejazdy są tutaj dość długie, bo Namibia jest krajem sporo większym od Polski, a my sobie upatrzyliśmy jej najfajniejsze miejsca, które niestety są rozrzucone od południowej po północną granicę. Na szczęście szosy są więcej niż przyzwoite i nawet drogi szutrowe pozwalają na szybszą i bardziej komfortową jazdę niż wiele polskich tras.
Nad krawędź Fish River Canion dotarliśmy późnym popołudniem – akurat na czas, by niskie słońce pięknie wyrzeźbiło jego zerodowane urwiska i meandry ledwie widocznej o tej porze roku rzeki. Jak to zwykle przy kanionach – część form skalnych była oświetlona, a część już skryta w cieniu. Fotografuje się więc nie tyle sam kanion, co plamy światła barwiące skały wśród dominujących płaszczyzn cienia. Typowo afrykańska pogoda – praktycznie bezchmurne niebo – gwarantuje, że światło będzie padać na skalne labirynty do ostatniej sekundy dnia. Później jeszcze chwila na czas, gdy odbite od nieba światło zachodu barwi najwyższe partie skał i… na kolację!
Kolacja dla fanów motoryzacji
Nasza druga lodge’a była urządzona w stylu starego warsztatu samochodowego. Wokół budynków leżały porzucone wraki starych, wręcz wiekowych pojazdów, w środku zgromadzono lepiej zachowane samochody z połowy zeszłego wieku i mnóstwo oryginalnych akcesoriów i narzędzi. W pokojach lampki przy łóżkach wykonane były z reflektorów, aż dziwne, że łóżka były normalne, a nie z opon… 😉
Nawet nazwy potraw były w motoryzacyjnym stylu i np. Chevy ‘67 na deser to sernik z polewą z amaruli (alkoholu destylowanego z owoców maruli).
Infrastruktura Namibii
O dobrych drogach i kiepskiej dostępności internetu już wspomniałem, warto jeszcze wiedzieć, że problem z internetem to skutek słabego zasięgu sieci komórkowej. Zasięg GSM jest w miastach lub nawet przy zajazdach pośrodku pustkowia, ale już kilkaset metrów dalej nie ma ani internetu komórkowego, ani nawet szans na zadzwonienie dokądkolwiek. Samotna jazda w razie awarii samochodu może zmienić się w ekscytującą przygodę…
Miasto-widmo Kolmanskop
Rozpoczęliśmy powrót na północ, a przy okazji pierwszy raz zajrzeliśmy na wybrzeże Oceanu Atlantyckiego. Dotarliśmy do Lüderitz, ale naszym prawdziwym celem jest leżące tuż obok opuszczone górnicze miasteczko Kolmanskop. Kiedyś wydobywano tu diamenty, obecnie miasteczko zasypywane jest przez piasek pustyni i niszczeje. Ale jak pięknie niszczeje!
Górnicze miasto duchów
W kilkudziesięciu budynkach były kiedyś nie tylko mieszkania, zakłady i magazyny, ale nawet szpital. Przeznaczenie wielu budowli trudno dziś odgadnąć, zwłaszcza że niekiedy aż do połowy kondygnacji zasypane są piaskiem. Pustynny klimat sprawił, że całkiem nieźle zachowały się farby na ścianach, w łazienkach nadal stoją żeliwne wanny, a drzwi trzymają się na drewnianych framugach. Nie wszędzie wprawdzie są podłogi, a przy niektórych budynkach widnieją tabliczki ostrzegające o niestabilnych sufitach i wejściu na własne ryzyko, ale jak na swój wiek Kolmanskop trzyma się nieźle.
Wstęp od 8 do 13, chyba że…
W ostatnich latach Kolmanskop stało się główną atrakcją regionu. Wprawdzie nadal nie można mówić o masowej turystyce, ale nawet kilkadziesiąt osób dziennie sprawia, że piasek w co ciekawszych wnętrzach jest zadeptany. Na szczęście wieją tu solidne wiatry – jesteśmy wszak nad brzegiem Oceanu. Te wiatry wyrównują ślady stóp i od nowa rzeźbią piaskowe wzory, a czasem też przynoszą niespodziewane mgły. Coś takiego przytrafiło nam się podczas wieczornej sesji w Kolmanskop.
Wejście do Kolmanskop wymaga wykupienia biletu w agencji w Lüderitz. Zwiedzać można między godziną 8 a 13. My jednak wykupiliśmy specjalny, nocny wstęp. A nawet dwa takie wstępy – jeden na wieczór, a drugi na następny poranek.
Do Kolmanskop rano czy wieczorem?
Wieczorne lub poranne wejście ma kilka zalet. Po pierwsze, praktycznie gwarantuje, że nie będzie żadnych innych zwiedzających. Po drugie, czego chyba tłumaczyć nie trzeba, niskie światło to coś zupełnie innego niż słońce w południe. Po trzecie wreszcie, bardzo cenne są momenty tuż przed wschodem oraz tuż po zachodzie, gdy słońce jest poniżej horyzontu, ale nadal jest dość jasno. Budynki w Kolmanskop mają dużo okien i otworów po drzwiach, z którymi na zdjęciach jest problem – kontrast między wnętrzami a tym, co widać przez okna i drzwi jest bardzo duży przy bezpośrednim słońcu. Można sobie radzić HDR-em, ale wygodniej jest po prostu fotografować o zmierzchu lub przed świtem, gdy kontrasty są znacznie mniejsze.
A kiedy lepiej wybrać się do Kolmanskop – rano czy wieczorem? No cóż, po południu łatwiej się rozeznać w okolicy i wybrać najlepsze miejsca na ujęcia po zachodzie, gdy światło jest wyrównane. Startując przed świtem widzi się niewiele, ale są szanse na ładniejszy, bardziej wygładzony przez noc piasek. Można też tak, jak my – najpierw wieczorna sesja, kolacja, sen i przed świtem ruszamy na następne spotkanie z górniczym miastem duchów.
A diamentów żadnych nie znaleźliśmy. I to jest ostateczna i oficjalna wypowiedź na ten temat i żadnej innej nie udzielimy! 😉
PS. Następne dwa noclegi mamy na campach, więc relacja będzie, jak gdzieś spotkamy internet.
Fotowyprawa Namibia dotarła do Martwego Lasu
Deadvlei to właściwie „Martwe Bagno”, bo kiedyś były tu moczary, które wyschły, a wraz z nimi wyschły rosnące na tym terenie drzewa. Owo kiedyś to… około pięciuset lat temu. Od tej pory drzewa stoją – i czekają na fotografów.
Właściwa pora na Deadvlei
Martwy las stoi na płaskim terenie między wysokimi wydmami. Jak łatwo się domyślić, poranne słońce dociera do martwych drzew ze sporym opóźnieniem. Znacznie wcześniej świeci natomiast na wydmę ograniczającą obszar byłego bagna od zachodu. To bardzo szczęśliwe położenie, bo najpierw można fotografować ciemne kształty na tle pomarańczowego piasku, a nieco później już także pierwszy plan jest w słońcu. Wszystkie te cuda oczywiście pod warunkiem, że dotrze się na Deadvlei odpowiednio wcześnie. A to nie jest takie proste.
Kolejka przed świtem
Martwy las znajduje się na terenie Parku Narodowego Namib-Naukluft, podobnie zresztą jak słynne ogromne wydmy, z najbardziej znaną wydmą 45 włącznie. A po parkach narodowych Namibii nie jeździ się po ciemku. Nie tylko nie wolno, ale też nie bardzo się da, bo wjazd do parku jest otwierany nieco przed świtem. Także z campu leżącego na terenie samego parku nie sposób wydostać się w nocy – jest szlaban, są strażnicy i wypuszczają dopiero ok. godziny przed wschodem słońca. O 6.30 ustawiliśmy się więc w… kolejce do wyjazdu. Tak, o tej porze tworzą się kolejki samochodów, bo nie my jedni chcielibyśmy przywitać dzień w jakimś ładnym miejscu. Na szczęście tych atrakcyjnych miejsc jest w okolicy więcej, więc nie wszyscy pędzą do Deadvlei. Gdy dotarliśmy na miejsce – a po dojechaniu do parkingu trzeba jeszcze dobry kwadrans brnąć przez piasek – nie byliśmy wśród martwych drzew sami, ale prawie. Ruch tak naprawdę zaczął się godzinę po wschodzie, gdy my już zbieraliśmy się na śniadanie.
Na pustyni jest krzesełko, a na krzesełku uczestnik fotowyprawy. Jak widać, nie trzeba zawsze stać w plenerze… jeśli tylko przyniesie się własne siedzisko.
Chłodna Afryka
Choć jesteśmy wśród pustyń kontynentu znanego z ekstremalnych upałów, a w dzień temperatura potrafi zbliżyć się do 30 stopni Celsjusza, to wcale się tu nie przegrzewamy. Poranki oraz noce w namiotach na campach są zdecydowanie chłodne. Deadvlei zaczęliśmy fotografować w temperaturze ledwie 5 stopni Celsjusza. Jeszcze zimniej było kilka dni temu, w miasteczku duchów Kolmanskop, gdzie odczuwalną temperaturę obniżała gęsta mgła od morza i wiatr. Na atlantyckim wybrzeżu nie ma co liczyć na upały nawet w południe i mimo bezchmurnego nieba oraz silnie operującego słońca przydaje się ciepły polar lub kurtka. Oczywiście zdecydowanie ciepło jest w środku dnia i po południu na pustyni, więc w kwestii ubierania się trzeba wykazać dużą elastyczność.
Wydma 45 i inne piaskowe cuda
Z trzech złotych godzin, które mieliśmy w Parku Narodowym Namib-Naukluft, jeden wschód słońca wykorzystaliśmy na Deadvlei, a pozostałe wschód i zachód na wydmy, ze słynną 45 na czele.
45, 7, 40
Dziwna nazwa namibijskiej wydmy nie jest wyjątkiem – jedna z najwyższych diun na świecie nosi nazwę 7. Ostatnio poranek w Parku Narodowym Namib-Naukluft spędziliśmy zaś pod wydmą 40. Skąd ten dziwny kod? Otóż zasady nazewnictwa wydm w Namibii są proste – liczba oznacza kilometr drogi prowadzącej od bramy wjazdowej do parku. Nie jest to może najbardziej kreatywna metoda nazywania miejsc, ale za to szybko pozwala ustalić ich lokalizację.
Wydma na zachód słońca…
Najbardziej znaną namibijską diuną jest 45 – zapewne dlatego, że można do niej wygodnie dojechać (zrobiono parking) i na nią wejść. Jeżdżenie po wydmach, czy to samochodami, czy quadami, jest na szczęście w Namibii zabronione, więc wydmy nie są rozjeżdżone. Nie da się ukryć, że 45 jest jednak trochę rozdeptana. Nie na tyle na szczęście, żeby straciła swój kształt, ale jej krawędź, stanowiąca najpopularniejszą drogę wejścia, jest już wyraźnie stępiona. Przez wyraźne ślady stóp, widoczne zwłaszcza przy podstawie, nie jest najbardziej wdzięcznym obiektem do fotografowania, za to z jej szczytu dobrze się robi zdjęcia innych piaszczystych wzniesień. Szczególnie o zachodzie.
Wschód przy wydmie 45 może być natomiast nieco kłopotliwy, bo jest ona bardzo popularna, także jako miejsce na zjedzenie śniadania pod błękitnym niebem. Rano można spodziewać się nawet kilku autobusów parkujących u jej podstawy. Co ciekawe, o zachodzie słońca byliśmy na niej sami.
…i wydma na wschód słońca
Na ostatni poranek wśród piasków pustyni Namib wybraliśmy wydmę 40 – położoną blisko bardziej znanej diuny, ale mniej popularną i… zdecydowanie ładniejszą. Mimo położenia tuż przy asfaltowej drodze nie była celem turystów i mieliśmy ją na wyłączność. Rosnące wokół niej pojedyncze drzewa stanowiły dobry pierwszy plan do kompozycji z piasku i cieni. Uczestnicy fotowyprawy intensywnie korzystali z możliwości, jakie stwarza nieco spaceru i zmiana pozycji słońca. Przechodząc kilkadziesiąt metrów można sobie przestawić drzewko względem widocznej w jego tle wydmy, a jednocześnie wschodzące słońca z każdą minutą zmienia kształt i zasięg cieni kryjących zachodnie zbocza piaskowych wzniesień. Zabawa trwała do godziny 9, gdy coraz krótsze cienie i coraz mniej ciekawe światło skłoniło nas do powrotu do campu na śniadanie.
Cywilizacja została w tyle
….a fotowyprawa pojechała dalej.
Namibia jest wprawdzie krajem dobrze rozwiniętym jak na ten region świata, ale jednak braki w uinternetowieniu są widoczne i bolesne. W wyniku tych braków, w ciągu ostatnich dwóch dni nie udało się przesłać ani jednego zdjęcia z tego pięknego kraju – pomimo tego, że teoretycznie istniało i wifi, i nawet zasięg komórki z kartą do internetu.
Nie pokażę Wam więc dzisiaj ani gepardów, ani uchatek, ani wodospadów, ani pięknych kobiet z plemienia Himba. Ale żebyście się nie odzwyczaili od oglądania namibijskich obrazów, wrzucam parę fotografii z zamglonego Kolmanskop. Mgła na pustyni – takie rzeczy tylko w Namibii!
Następna relacja odbędzie się, gdy fotowyprawa wyjedzie już z jądra ciemności internetowej i złapie zasięg nadający się do przesłania czegoś większego niż kilka literek. Wszyscy mamy nadzieję, że będzie to niebawem, dzięki czemu ciąg dalszy, jak to on zwykle, będzie mógł nastąpić.
Od Wybrzeża Szkieletów do Spitzkoppe
Nasza pierwsza fotowyprawa do Namibii kieruje się na północ. Sesje z flamingami przy Walvis Bay może nie zrobiły szczególnie mocnego wrażenia, zwłaszcza na osobach, które z nami fotografowały flamingi w Camargue, ale atrakcje dopiero się zaczynały.
W stronę Wybrzeża Szkieletów
Po nocy w hotelu, który uczestnicy fotowyprawy będą pewnie wspominali z rozrzewnieniem, podobnie jak restaurację nad morzem gdzie jedliśmy kolację, ruszyliśmy wzdłuż Wybrzeża Szkieletów. Był szkielet, był wrak statku. A później były uchatki.
Uchatki z Cape Cross
Wyobraźcie sobie dziesiątki tysięcy uchatek, które leżą na plaży, wędrują do morza i z powrotem, karmią młode, awanturują się i od czasu do czasu atakują uczestnika fotowyprawy. W tym ostatnim przypadku obeszło się bez dramatu, niemniej do tych uroczych zwierząt nie należy podchodzić zbyt blisko, bo mają zęby i gotowe są ich użyć. Fotografowanie uchatek nie jest proste ze względu na ich ruchliwość – trudno sobie wypatrzyć jedną, gdy co chwila jakaś inna przechodzi przed nią, odbywają się pościgi lub stadne gonitwy w bliżej nieokreślonym kierunku. A powinno być to tak łatwe, skoro mamy te zwierzęta niemal na wyciągnięcie ręki, możemy poruszać się wśród nich po pomoście i jeśli tylko zachowamy rozsądny dystans, jesteśmy przez uchatki ignorowani.
Przez przeszło godzinę uczestnicy fotowyprawy do Namibii próbowali zmierzyć się z uroczymi futrzakami, tworząc portrety tych zwierząt lub minireportaże, pokazujące je w relacjach rodzinnych i społecznych. Chłodny, silny wiatr typowy dla wybrzeża Namibii nie ułatwiał tego zadania. Po wychłodzeniu na Wybrzeżu Szkieletów pojechaliśmy się grzać w głąb Czarnego Lądu pod górę Spitzkoppe.
Noc pod „afrykańskiem Matterhornem”
Wprawdzie Spitzkoppe nazywany jest „afrykańskim Matterhornem” na wyrost, ale z pewnością nie rozczaruje fotografa, który postanowi spędzić w jego okolicy noc. Najbardziej znaną atrakcją jest piękny, ogromny łuk skalny, który świetnie wygląda o wschodzie słońca, o zachodzie, a także w nocy pod gwiazdami. Sam szczyt Spitzkoppe pięknie wygląda w pierwszych promieniach dnia. Okolica to jednak znacznie więcej niż dwa motywy. Okolice łuku skalnego to też kopalnia tematów za sprawą różnorodnych, pięknie uformowanych głazów, tworzących przeróżne, fantazyjne, niekiedy wręcz niewiarygodne formacje, które wyglądają jak projekt szalonego architekta, ale z pewnością nie dzieło natury.
Noc pod gwiazdami
Była to nasza kolejna noc pod gwiazdami, które w Namibii wyglądają oszałamiająco. Ma się wrażenie, że przenieśliśmy się na inną planetę, w środek jakiejś gęstej galaktyki. Do tego otaczają nas pustkowia, więc nie ma problemu ze smogiem świetlnym ani irytującymi światłami przejeżdżających gdzieś samochodów. Ciepłe noce sprzyjają siedzeniu ze statywem pod jakąś skałą, zwłaszcza że nocleg mieliśmy całkiem blisko.
Łuk skalny czyli tam i z powrotem
To był nasz trzeci nocleg na campie – tym razem położonym właściwie u stóp Spitzkoppe. Z namiotów pod łuk mieliśmy wprawdzie ok. kwadransa spacerem, ale tylko dlatego, że nasi lokalni opiekunowie postanowili uszczęśliwić nas najlepszym miejscem na campingu – tuż przy węźle sanitarnym, czyli domku z łazienkami i toaletami. No cóż, pewnie co najmniej połowa grupy wolałaby mieć namioty bliżej łuku, ale chyba nie powinno dziwić, że fotografa i jego potrzeby trudno zrozumieć. W każdym razie znaczna część grupy pomaszerowała pod łuk po zmroku na fotografowanie gwiazd, wróciła do namiotów, a o wschodzie podjechaliśmy tam znowu na sesję o wschodzie słońca. No i śniadanie mieliśmy z widokiem na Spitzkoppe!
Życie na campie
Na campach mieszkamy w namiotach, które rozstawia dla nas obsługa miejscowego touroperatora, jeżdżąca za nami osobnym samochodem. Wożą w nim także łóżka, stoły, stoliki, kuchnie i prowiant na śniadania i obiadokolacje. Z pracami obozowymi nie mamy więc żadnej styczności, niemniej nie da się ukryć, że campy nie są najbardziej komfortową formą mieszkania. Dla fotografów zapewne najbardziej dotkliwy jest ograniczony dostęp do prądu. Przeważnie co jakiś czas jest słupek z dwoma gniazdkami, z którego metodą przejściówek, rozgałęźników, wpinania wszystkiego we wszystko staramy się zasilić kilkanaście ładowarek do aparatów, tyleż telefonów, czasem jakiś notebook, a często ekspress do kawy. Jak dotąd nie wysadziliśmy infrastruktury w powietrze.
W Namibii używa się brytyjskiego wzoru wtyczek, ale… to wersja z czasów Imperium Brytyjskiego i w Wielkiej Brytanii wyszły z użycia na początku XX wieku. Wtyczka ma mieć trzy duże, okrągłe bolce, nie jest w żadnym zestawie typu “wtyczki całego świata w jednym pakiecie” i najprościej ją kupić na miejscu, w Namibii. Są dostępne praktycznie w każdym sklepie, kosztują kilkanaście złotych.
Campy nie są tak komfortowe jak lodge i nawet śniadanie pod Spitzkoppe nie jest w stanie zatrzeć tej różnicy. Campy są jednak mniejszym złem – pod namiotami nocujemy tylko pięć razy na tej fotowyprawie i zawsze w miejscach, gdzie po prostu lodge’y nie ma lub też najbliższa jest zbyt daleko, abyśmy zdążyli na poranne czy wieczorne plenery. Następny camp jest na farmie gepardów – chyba warto zrezygnować z wygód, by spędzić wieczór i poranek z najszybszymi zwierzętami świata. Na razie nikt z grupy nie deklarował chęci do porannego joggingu, ale może jeszcze ktoś zdecyduje się dać reszcie grupy szansę na bardzo dynamiczne ujęcia. 😉
Fotowyprawa do Namibii: Himba, Damara i gepardy
Nadrabiamy relację, korzystając z przyzwoitego internetu na terenie parku narodowego Etosza. Zanim jednak opowiemy, co słychać i widać w Etoszy, czas na zaległe gepardy.
Co wolno gepardowi…
Gepardy tymczasem wcale nie zaległy, ale bardzo aktywnie włączyły się w fotografowanie… czyszcząc fotografów. Uczestnicy fotowyprawy byli szorowani językami kotów po rękach, nogach, czasem nawet kapeluszach. Nie da się ukryć, że w takich warunkach trudno jest fotografować: składasz się do strzału, gdy wtem czujesz, że nad Tobą stoi wielki drapieżnik i jęzorem szoruje Ci łokieć.
Tak wyglądały interakcje na farmie gepardów: my je fotografowaliśmy, one nas wylizywały. Wolno im tak? Otóż wolno – trzy gepardy mieszkające na stałe na farmie lubią ludzi, ale nie tak, jak np. lwy. W drugą stronę interakcja jest jednak zabroniona – nam nie wolno głaskać gepardów i jest to oficjalny zakaz obowiązujący na terenie całej Namibii.
Otoczeni przez drapieżniki
Oprócz tych trzech „domowych” gepardów na farmie jest kilkanaście innych, mniej oswojonych z ludźmi. Żyją na obszernym terenie otaczającym… camp, na którym spędziliśmy noc. Nie, nie przyszły na kolację do naszych namiotów – może dlatego, że wcześniej my jeździliśmy po ich terenie, asystując przy rozwożeniu im posiłku.
Skąd farma gepardów? Przez większość namibijskich farmerów te koty są postrzegane jako szkodniki i tak też traktowane. Ojciec właściciela farmy zdecydował się zbierać ranne, chore lub osierocone za młodu gepardy. I tak schronisko dla gepardów trwa już drugie pokolenie.
W skansenie Damara
W trakcie fotowyprawy do Namibii mamy też okazję fotografować mieszkańców tego kraju, wśród nich przedstawicielki słynnych plemion Herero i Himba. Wcześniej jednak zajrzeliśmy do wioski Damara. Plemię Damara najbardziej znane jest z języka wykorzystującego pięć głosek kląskających. Coś takiego nie występuje w żadnym popularnym języku – w wypowiadanym zdaniu oprócz samogłosek i „normalnych” szeleszczących dźwięków słychać od czasu do czasu jakby klaśnięcia językiem.
Damara funkcjonują dzisiaj w głównym nurcie cywilizacji – jeden z naszych kierowców pochodzi z tego plemienia, a oprócz prowadzenia samochodu i radzenia sobie z różnymi problemami związanymi z obsługą ruchu turystycznego, przyzwoicie posługuje się angielskim, afrikaans oraz trochę niemieckim – a także oczywiście swoim kląskającym rodzimym dialektem. Wioska Damara to więc tak naprawdę skansen, w którym można obejrzeć jak to plemię funkcjonowało przed podbojem Namibii przez białych. Skansen to jednak całkiem uczciwy – nie udający niczego, czym nie jest, a jednocześnie prezentujący wierny obraz kultury plemienia Damara.
Himba – pod prąd czasu
Zupełnie inaczej wygląda wizyta w wiosce Himba. To plemię naprawdę zatrzymało się w czasie i nie ma zamiaru ruszyć do przodu. Owszem, w supermarketach można spotkać kobiety z plemienia Himba w tradycyjnym negliżu i charakterystycznej fryzurze, pakujące zakupy do koszyków. Owszem, w środkowej części Namibii trafiają się świeżo założone wioski tego plemienia, specjalnie dla turystów, którym nie chce się jechać tam, gdzie to plemię naprawdę mieszka. Jeśli jednak dotrze się dostatecznie daleko na północ, pod granice z Angolą, można znaleźć prawdziwe wioski. Zresztą po drugiej stronie granicy także. Skąd wiadomo, że wioski są autentyczne? Bo wszystkie wyglądają tak samo, a turystów dociera tu niewielu. Z samych turystów nikt by tam nie wyżył, więc mieszkańcy funkcjonują tak samo, jak przed wiekami: utrzymując się z wypasu bydła.
Wejście negocjowane
Odwiedzić można dowolną wioskę plemenia Himba – nie ma bardziej i mniej turystycznych. Nie ma też jednak żadnych biletów – za każdym razem zgodę na wejście trzeba negocjować z najstarszym wioski. Argumentem w negocjacjach jest żywność. Należy przywieźć np. worki ryżu, butle oleju, mąkę itp. Raczej nie oferuje się pieniędzy. Jeśli w efekcie negocjacji najstarszy uzna, że oferta jest atrakcyjna, grupa może wejść do wioski, rozmawiać i fotografować do woli. Można liczyć na zaproszenie do wnętrza którejś z glinianych chat, prezentację przygotowania słynnych barwników do skóry i włosów oraz wyjaśnienie dość niezwykłych zwyczajów higienicznych. I choć turyści zaglądają tu nieczęsto, to jednak dostatecznie często, by mieszkańcy wioski nauczyli się całkiem sprawnie pozować. Całkiem od współczesności odseparować się nie da.
Obława na krokodyla
W międzyczasie widzieliśmy jeszcze malunki naskalne w Twyfelfontein (jedyny zabytek Namibii wpisany na listę UNESCO), spaliśmy w malowniczych bungalowach nad wodospadami o łatwej do zapamiętania nazwie Epupa i polowaliśmy z kajaków na krokodyla nad rzeką Kunene. Krokodyl dwa płynące w jego stronę kajaki zignorował, ale gdy zbliżały się dwa następne, nie wytrzymał nerwowo i uciekł do wody. Więcej krokodyli w Kunene nie znaleźliśmy, więc zdjęcia gada ma tylko obsada połowy kajaków. Jest jednak pozytyw w tej sytuacji: krokodyl nikogo nie zjadł.
Safari w parku Etosza i koniec fotowyprawy Namibia 2019
Dobre słowa o internecie w Namibii okazały się nieco przedwczesne, a relację mogę dokończyć dopiero po powrocie z tej fotowyprawy. W Etoszy padła sieć GSM, a wraz z nią internet. Po kilkunastu godzinach telefony zaczęły pokazywać kontakt ze stacjami bazowymi, ale transfer danych odbywał się w kratkę i to z dużymi okami. Ostatni nocleg w Namibii – w lodge’y przy płaskowyżu Waterberg – to w ogóle oderwanie od cywilizacji. Ale jakie fajne! 🙂
Etosza od zmierzchu do świtu – i z powrotem
W parku narodowym Etosza mieliśmy trzy noclegi, ale pierwsza sesja odbyła się już na wjeździe, a ostatnia – w przedpołudnie, gdy z parku wyjeżdżaliśmy. Ostatnia sesja okazała się zresztą o tyle istotna, że dopiero wtedy trafiła się wszystkim szansa na spotkanie z lwem. Cała reszta najbardziej znanych przedstawicieli afrykańskiej fauny była dostępna w sporych ilościach od wschodu do zmierzchu, a czasem i po nocy.
Nocny słoń przy wodopoju – silne lampy i resztki dziennego światła w tle dały pomarańczowo-niebieskie zestawienie.
Po Etoszy nie wolno jeździć w nocy (wyjątkiem jest nocne safari organizowane przez pracowników parku), ale nawet po zmroku da się fotografować zwierzęta. Przy każdym z obozów jest oczko wodne dla zwierząt – umieszczone tuż za ogrodzeniem, ale z dobrym widokiem z wnętrza obozu i z mocnym oświetleniem w nocy. W ten sposób można fotografować zwierzęta przychodzące do wodopoju bez konieczności jeżdżenia samochodem. Oczywiście nigdy nie ma gwarancji, że coś ciekawego przy oczku będzie się działo – trzeba próbować. Próbowanie zresztą nie jest trudne, bo można posiedzieć na ławeczkach, można pospacerować czekając. Nam przy tych obozowych wodopojach trafiło się prawie wszystko: słonie w ilościach hurtowych, nosorożce pojedynczo, zebry grupami a antylopy i gazele stadami. Były również żyrafy, czaiły się szakale, a na kamieniach siedziały czaple.
Safari w Etoszy
Większość czasu spędzaliśmy oczywiście jeżdżąc samochodami po parku narodowym i szukając okazji do zdjęć. Po co jeździć, skoro przy samych obozach można zrobić zdjęcia zwierząt? No cóż, przy każdym obozie jest tylko jedno oczko wodne i można je obserwować tylko z jednej strony. Jeżdżąc, można szukać nie tylko samych zwierząt, ale też różnych scenerii. Z samochodu oczywiście nie wolno wysiadać, ale sam samochód może się przemieszczać, więc da się zmieniać pozycję względem słońca, jest też pewna kontrola nad doborem tła. Kolejna kwestia – nie wszystkie zwierzęta zbliżą się do obozu, lwy na przykład są zbyt ostrożne.
Na drodze trafiały się korki… 😉
Inaczej niż np. w parkach Kenii, tutaj samochody mogą się poruszać wyłącznie po drogach. Tras jest sporo i pozwalają one dojechać do licznych oczek wodnych, gdzie w porze suchej są największe szanse na spotkania zwierząt. Spotkania nie tylko z naszymi aparatami, ale też spotkania różnych gatunków, co często stwarzało ciekawe sytuacje.
Gdzie jest król?
Kilka dni, jakie spędziliśmy w Etoszy, było bardzo owocne i pozwalało na szybką ewolucję podejścia do fotografowania zwierząt. O ile na początku wszyscy cieszyli się, gdy spotykaliśmy pionierskiego przedstawiciela któregoś z gatunków i fotografowali go długimi seriami, to pod koniec było już wybredne wyczekiwanie na ciekawe interakcje między zwierzętami i boczne lub kontrowe światło. No i lwa – w dowolnym świetle, bo akurat o lwy było ciężko. Załoga jednego z naszych trzech samochodów (trzech tylko w Etoszy, żeby każdy z uczestników fotowyprawy miał miejsce przy oknie) natrafiła na lwa już drugiego dnia, reszta fotografowała króla zwierząt (a właściwie – królową) dopiero na ostatnim przejeździe.
Ani chwili spokoju – to zdjęcie powstało przy stoliku baru, do którego chciał przysiąść się ten gość. W tle uczestniczka fotowyprawy, która wzięła natręta w krzyżowy ogień. 😉
Fotowyprawa do Namibii – powrót
Z Etoszy pojechaliśmy na obfitujący w fantastycznie kolorowe skały płaskowyż Waterberg, gdzie w lodge’y spędziliśmy ostatnią noc w Namibii. Rano ruszyliśmy w stronę lotniska w Windhouk, skąd polecieliśmy do Warszawy – z przesiadkami w Addis Abebie i Wiedniu. Najdłuższa fotowyprawa za nami! Fotowyprawa do Namibii okazała się także najbardziej różnorodną tematycznie, bo oprócz licznych sposobności do fotografowania zwierząt były też piękne i różnorodne pejzaże, plenery w opuszczonym mieście duchów, nocne sesje pod gwiazdami, a także okazje do fotografii portretowej i reportażowej. Więcej fotografii z Namibii w naszej galerii:
https://www.ewaipiotr.pl/portfolio-4/namibia/
Zdjęć w tej galerii będzie przybywać, więc zapraszamy do zaglądania co jakiś czas. Zapraszamy też na przyszły rok – być może jeszcze są wolne miejsca:
https://www.ewaipiotr.pl/warsztaty/fotowyprawa-do-namibii-maj-2020/
Uczestnicy fotowyprawy do Namibii 2019 – tym razem wyszła nam wyjątkowo liczna grupówka. 😉
Brak komentarzy do "Fotowyprawa do Namibii 2019 – relacja"