Canon jest trochę jak brytyjska rodzina królewska: sukcesja jest bardzo precyzyjnie określona i każdy wie, ilu osobom przed nim przysługuje tron na wypadek śmierci lub abdykacji panującego monarchy. Zatem każdy ma precyzyjnie wyliczone, jak wiele osób z rodziny musiałby dotknąć wypadek na polowaniu, żeby w wyniku tego zasiąść na tronie. Są tacy, dla których uzyskanie tytułu królewskiego musiałaby poprzedzić jakaś koszmarna katastrofa, w której ginie kilkadziesiąt osób, a inni w zasadzie spokojnie czekają, aż zegar biologiczny zrobi swoje.
Canon 5D Mark IV jest jak książę Karol, pierwszy syn królowej Elżbiety. Miał właściwych rodziców, więc od zawsze wiedział, że prędzej czy później będzie królem. Wystarczy zachować odpowiednią higienę życia: żadnej tam armii, tylko archeologia, nie pić, nie palić, nie imprezować. Canon jest z takiej rodziny, że będzie królem, jeśli tylko poczeka. Tak jak 5D Mark III, jego poprzednik 5D Mark II i poprzednik poprzednika – 5D… Choć trzeba przyznać, że koronacje poprzednich modeli odbywały się z fanfarami, za każdym razem otrzymywaliśmy aparat „bardziej” pod każdym względem. Tym razem, zwłaszcza dla tych, którzy przyzwyczaili się do oceniania aparatów po tabelce w informacji prasowej, jest jakoś tak biednie. Trochę więcej pikseli, odbiornik GPS, Wi-Fi+NFC, dotykowy ekran i to w zasadzie wszystko. Mark II filmował, Mark III miał autofokus z „Jedynki”. Mark IV i filmuje, i ma autofokus z 1Dx Mark II, ale to już było.
Dlatego też, gdy rozpoczynałem test, nie byłem przekonany, co będę rekomendował: kupno nowej „Piątki” czy zakup starszej, znacznie tańszej wersji. Żadna z funkcji nie wydawała mi się na tyle przełomowa, żeby warto było dla niej kupić ten aparat. Ale w tym modelu nie chodzi o tę jedną przełomową funkcję, a o sumę wszystkich usprawnień, które składają się na bardzo dobry aparat. Lepszy niż 5D Mark III.
Pierwsze wrażenia
Z EOS-ami „Piątkami” mam do czynienia, odkąd pojawiły się na świecie (od analogowego począwszy). Jestem przyzwyczajony do tej linii aparatów, więc biorąc do ręki 5D Mark IV, poczułem, jakbym pracował tym aparatem tysiąc lat. Pierwszą różnicę można wyczuć kciukiem, gdy sięgamy do dżojstika. Tuż obok umieszczony został dziwny guzik, zaprojektowany właśnie do naciskania kciukiem, który pierwotnie służy do zmiany sposobów grupowania punktów autofokusu. To znacznie wygodniejsze rozwiązanie niż sięganie palcem wskazującym do guzika M-fn, znajdującego się koło spustu migawki. Takie niby nic, a cieszy.
W pracy autofokusu trudno znaleźć jakąś szczególnie wyróżniającą się bystrość, z drugiej strony szczerze przyznam, że nie używałem aparatu w warunkach wymagających jakiejś supersprawności układu nastawiającego ostrość, bo jednak nastolatka jadąca rekreacyjnie na nartach to nie jest bieg zjazdowy.
Trudna do przeoczenia nowość to dotykowy ekran, który traktowany jest dosyć zachowawczo. W trybie LiveView ma on dodatkową zaletę w postaci funkcji Touch Shutter, znanej z telefonów komórkowych i bezlusterkowców – aparat nastawia ostrość po wskazaniu na ekranie palcem punktu i wyzwala migawkę. A trzeba przyznać, że ostrość w trybie
LiveView jest ustawiana błyskawicznie, z pewnością za sprawą nowej matrycy wyposażonej w funkcję Dual Pixel.
Podwójne piksele
Funkcja Dual Pixel jest na tyle ważna, że warto omówić ją szerzej. Pierwotnie chodziło o to, żeby uzyskać możliwość ustawiania ostrości w trybie detekcji przesunięcia fazy również w czasie fotografowania w trybie
LiveView. Normalnie w lustrzankach do takiego nastawiania ostrości służy oddzielny moduł, umieszczony wewnątrz korpusu, zwykle pod komorą lustra. Obraz z lustra jest rozdzielany na dwie części – jedna idzie na matówkę, a druga do systemu autofokusu. Tam obraz pada przez zestaw soczewek na czujnik, co do zasady skonstruowany jak matryca aparatu, ale o bardzo podłej rozdzielczości – rzędu kilkudziesięciu pikseli. Jest on rozdzielany za pomocą pryzmatu na dwa podobrazy, które są porównywane przez czujnik. Jeśli są przesunięte względem siebie, to znaczy, że obraz nie jest ostry i trzeba skorygować odległość przedmiotową obiektywu. Co więcej, współczynnik przesunięcia obrazów względem siebie z grubsza pozwala określić, o ile ma nastąpić korekcja odległości przedmiotowej (to jest właśnie owo „przesunięcie fazy” z nazwy systemu). Dzięki temu taki system nastawiania ostrości działa bardzo szybko. Nie dziwne więc, że od wielu lat króluje w świecie fotografii.
Kilka lat temu inżynierowie projektujący aparaty cyfrowe zorientowali się, że wszystko, co jest potrzebne do budowy systemu autofokusu opartego na detekcji przesunięcia fazy, w zasadzie mają na matrycy aparatu: czujnik CMOS – jest, mikrosoczewki – są, elektronika – jest… Stąd już tylko krok do realizacji pomysłu. Pierwszym aparatem na rynku, który czujniki przesunięcia fazy miał bezpośrednio na matrycy, był Nikon 1. A później się zaczęło: praktycznie wszyscy producenci aparatów cyfrowych zaczęli stosować takie czujniki za wyjątkiem Panasonica i Olympusa, którzy cyzelują system detekcji kontrastu. Takie rozwiązanie z marszu niweluje dwa problemy: położenia czujnika autofokusu w innym miejscu niż matryca i konieczności opuszczenia lustra, by system działał.
Canon EOS 5D Mark IV jest jednym z wielu aparatów z zamontowanymi wprost na matrycy czujnikami ustawiania ostrości w trybie detekcji przesunięcia fazy. Tyle że w porównaniu z konkurencją inżynierowie Canona poszli na całość. U innych producentów takich czujników jest od kilkudziesięciu do kilkuset. Na matrycy Canona jest ich 30 milionów. Tak! Każdy piksel matrycy jest jednocześnie czujnikiem przesunięcia fazy. To oznacza, że każdy piksel musi dostarczać informacje o odczytach z dwóch stron czujnika i tak rzeczywiście jest – każda komórka światłoczuła na matrycy, ukryta za soczewką skupiającą obraz, dostarcza informacje z dwóch fotodiod. A Canon poniekąd pozwala wykorzystać te informacje nie tylko w czasie robienia zdjęcia, ale również po jego zrobieniu.
Informacje z obydwu diod w obrębie każdego piksela są zapisywane w plikach RAW. Ponieważ każda z nich rejestruje obraz z odrobinę innego miejsca, można w późniejszej obróbce zrobić trzy rzeczy: dokonać mikroregulacji ostrości, przesunąć tło i usunąć flarę. Na razie da się to robić tylko za pomocą oprogramowania Canona, za darmo dodawanego do aparatu.
Funkcja Dual Pixel trochę przypomina możliwości aparatów produkowanych przez firmę Lytro, gdzie punkt ostrzenia można wybrać po zrobieniu zdjęcia, z tym że w aparatach Lytro zakres regulacji jest bardzo duży, każda soczewka pokrywa bowiem kilka-kilkanaście pikseli. Tutaj są tylko dwa piksele, więc zakres regulacji jest naprawdę skromniutki, ale bardziej liczy się fakt, że Canon pomyślał o kolejnych zastosowaniach technologii, której skutkiem ubocznym jest dodatkowa informacja o każdym pikselu. Dual Pixel pokazuje sens tworzenia matryc o bardzo dużych rozdzielczościach, np. 250 megapikseli (co z elektronicznego punktu widzenia jest wykonalne). Jeśli soczewki będą pokrywać nie 2 piksele, a – powiedzmy – 10, to wciąż otrzymywać będziemy zdjęcia o rozdzielczości 25 megapikseli, ale za to z możliwością bardzo precyzyjnej regulacji punktu nastawiania ostrości po zrobieniu zdjęcia. To oczywiście pieśń przyszłości, ale Canon uczynił pierwszy krok w tym kierunku. A pamiętajmy, że jeden krok Canona to więcej niż 100 kroków Lytro, jeśli myślimy o popularyzacji jakiejś technologii.
W laboratorium
Za każdym razem, gdy Canon pokazuje nową matrycę, ciekawi mnie to, na ile zdołał on pod względem jakości doszlusować do konkurencji, głównie do Nikona. Nie da się ukryć, że ostatnio Canon dosyć odstawał od peletonu. Wprawdzie jakość nie dyskwalifikowała zdjęć w normalnych sytuacjach oświetleniowych, ale w przypadku dużych kontrastów sprzęt konkurencji znacznie lepiej radził sobie z rejestrowaniem detali w ciemnych partiach obrazu.
Tym razem na szczęście wstydu nie ma, choć i w tym przypadku Canon jedynie dogania konkurencję, zamiast ją przegonić. Ale przynajmniej szumy są na poziomie porównywalnym z najlepszymi lustrzankami na rynku. Co więcej, dynamika obrazu jest bardzo dobra. Przy ISO 100 i 200 mamy prawie 8 EV w dobrej jakości i prawie 11 EV w średniej, a średnia jakość powyżej 6 EV utrzymuje się aż do ISO 6400. To oznacza, że bez problemu możemy „wyciągać” zdjęcia o 4 EV, a to już jest naprawdę dużo – często obejdzie się bez kilku ekspozycji, by uzyskać HDR.
Szumy też są na bardzo dobrym poziomie. Aż do ISO 12 800 5D Mark IV idzie łeb w łeb z takimi tuzami jak Canon 1DX Mark II czy Nikon D500, a powyżej tej wartości jest gorszy zaledwie o 1EV. Poprzednik znacznie wcześniej odpadał z tego wyścigu.
Bardzo zasadnym jest pytanie, czy włączenie funkcji Dual Pixel RAW, czyli zapisywania danych z obydwu fotodiod w obrębie każdego piksela, zmienia jakoś szumy i dynamikę. Pomiary w laboratorium pokazują, że nie ma różnicy, przynajmniej jeśli wywołamy pliki za pomocą Lightrooma.
Podsumowanie
Z pewnością Canon 5D Mark IV jest godnym następcą 5D Mark III. Czy warto sprzedawać poprzednika, by kupić nowy model? Trudno powiedzieć. Na pewno jednak zastanowiłbym się nad wymianą 5D Mark II i 6D na ten model aparatu. Jest szybki, oferuje bardzo dobrą jakość obrazu, a praca z nim to wielka przyjemność. Z czystym sercem polecam!
Brak komentarzy do "Zobowiązany do szlachectwa – Test Canona 5D Mk IV"